Z pewnymi kłopotami, ale jednak udało obejrzeć się Wolvennest w Kopenhadze. Klub malutki, jak świetlica (piwnica?), scena odpowiednio niewielka - na tyle, że zespół z trudem zmieścił się ze sprzętem, na zwyczajowe świece i czaszki miejsca już zabrakło. O taka:

Na koncercie zastąpiłem pana poprawiającego kable przy thereminie, choć nie zawsze przyjmowałem aż tak nabożne pozy

Ludzi mało, bardzo mało. Poniżej setki myślę.
Supporty jako ciekawostki, wszystkie wywodzące się chyba z tego samego kolektywu artystycznego.
Déhà - jednoosobowy projekt człowieka związanego z Wolvennest. Muzycznie, nie wiem, coś na kształt funeral doom, ale całość to wokal z gitarą, reszta szła z komputera. Nie da się ukryć, że sama muzyka dość generyczna, ale wokalnie wciągające, a emocjonalnie wręcz trudne do zniesienia. Tak chyba zresztą miało być. Obejrzałem z zainteresowaniem.
Double Darkness - nie, w trakcie poszedłem na piwo. Ciemne, elektroniczne granie, ale musiałem wyjść, bo zupełnie nie kupiłem konceptu i wbrew założeniom muzyków zaczęło mnie to bawić. Nie dla mnie.
Wolvennest - tu na początek był test akustyki, bo jednak nagle mamy pełen zespół i zrobił się chaos, a wokale zniknęły pod muzyką. Ale muszę przyznać, że szybko to naprawiono. Po minucie wokale były już słyszalne, a po kilku minutach całość brzmiała naprawdę dobrze, pomimo tak małej salki, i to z perspektywy pierwszego rzędu. Setlista bardzo dobra - sześć numerów z nowej płyty (z którą już się zdążyłem zaprzyjaźnić), cztery starocie ("Incarnation", "All That Black", "Ritual Lovers" oraz wieńcząca koncert "Accabadora"). Zabrakło wspaniale koncertowego "Out of Darkness Deep", ale to było wiadomo z poprzednich gigów. Trudno, może kiedyś. Publiczność początkowo nieruchawa - dzielnie walczyłem z tym ja i dwóch czy trzech innych zapaleńców. Ale pod koniec już się ludzie ładnie rozbujali, stare numery zrobiły swoje.
Sam zespół - obłęd. Po pierwsze, poziom skupienia na grze. Po drugie, poziom zaangażowania. Grali w kurniku dla garstki ludzi, a mimo to dali z siebie dużo, a co więcej nadal wyglądało, że ich to cieszy. Po trzecie, jakość wykonania. Tam wszystko się zgadza. Nieprawdopodobne chwilami partie gitarowe, wokale (Shazzula! Na żywo znacznie mocniejsza i bardziej drapieżna, niż z płyt), theremin, sekcja. Wszystko. Cudowne doświadczenie. Merch niestety przetrzebiono w trakcie, a ja kupowałem po. CD zniknęły, a szkoda, bo w bardzo dobrej cenie, więc zadowoliłem się stylową odzieżą

Pozostał jeszcze powrót bardzo wesołym autobusem do hotelu. W dużej sali obok była jakaś dziwna impreza i z jakiegoś nieznanego mi powodu po okolicy krążyły setki najebanych ludzi w marynarskich czapkach.
W ramach podsumowania: świetny występ, ich muzyka znakomicie sprawdza się na żywo, ale jest tam sporo prawdziwego mroku. Chyba dlatego, pomimo fantastycznych płyt i jeszcze lepszych koncertów, pozostają bardzo niszowi. Po prostu słychać, że tam chodzi o coś więcej, niż tylko ciężkie granie. A i muzyka trudniejsza w odbiorze, niż większości tuzów gatunku. Trochę szkoda (bo choćby z tego względu samo wycofanie się Dolch prawie zawaliło trasę finansowo), trochę dobrze - bo to wygląda na bardzo autentyczne granie, a na żywo wrażenie jest zwielokrotnione. Do powtórzenia przy najbliższej okazji, ale cieszę się, bo kolejne duże marzenie ostatnich lat spełnione.