Bloodcult pisze:"The Division Bell" ze świetnym "High Hopes" to było dobre zakończenie ich kariery, szkoda że zdecydowali inaczej.
Pink Floyd
Moderatorzy: Heretyk, Nasum, Sybir, Gore_Obsessed, ultravox
-
- mistrz forumowej ceremonii
- Posty: 8581
- Rejestracja: 07-06-2009, 16:29
Re: Pink Floyd
If any man should attempt to criticize Braun's actions, he should be thoroughly patronized for his obviously Jewish behavior
- Riven
- Biały Weteran Forume Tańczący na Kurhanach Wrogów
- Posty: 16717
- Rejestracja: 27-05-2004, 11:15
- Lokalizacja: behind the crooked cross
- Kontakt:
- Skaut
- mistrz forumowej ceremonii
- Posty: 7410
- Rejestracja: 27-03-2004, 13:19
- Triceratops
- Biały Weteran Forume Tańczący na Kurhanach Wrogów
- Posty: 15990
- Rejestracja: 25-05-2006, 20:33
- Lokalizacja: Impossible Debility
Re: Pink Floyd
W rzeczy samej. Jak kupilem sobie np plyte The Clash - D.O.A - Demos, Outtakes, Alternates to nie spodziewalem sie tam niczego wiecej ponad alternatywne wersje, demowki i odrzuty z sesji. Czy nazwa Pink Floyd jest bardziej wiazaca niz nazwa The Clash, ze ludzie po Floydowych "demos, outtakes czy alternates" sie spodziewaja nowatorstwa, transgresji albo niewiadomo czego?
woodpecker from space
- Harlequin
- mistrz forumowej ceremonii
- Posty: 10814
- Rejestracja: 12-03-2010, 13:38
- Lokalizacja: Koko City
Re: Pink Floyd
Im bardziej dziadzieje tym mniej floyda chce mi sie słuchać. Oczywiscie nowej nie słuchałem i nie planuje.
-
- weteran forumowych bitew
- Posty: 1568
- Rejestracja: 21-08-2014, 09:03
- Lokalizacja: Electric Ladyland
Re: Pink Floyd
No to Endless River nie jest ogólnie takie złe jak się można było spodziewać. W większości są to instrumentalne miniaturki pozbawione jakichś konkretnych struktur, które sobie przepływają jedna w drugą, ale całość zdaje się jednak tworzyć coś na kształt całości. Nie są to po prostu pozbierane na pałę odpadki, widac że ktoś nad tym materiałem posiedział, starając się nadać mu jakiś w miarę sensowny kształt.
Z ambientem nie ma to oczywiście nic wspólnego - chyba że w tym sensie, że jest to płyta do słuchania w tle, bo właściwie tylko do tego się nadaje. W takich warunkach wychodzi nieźle; jest w tym sporo klasycznego floydowego klimatu, są reminescencje starych płyt, są solówki Gilmoura. Z drugiej strony, mam wrażenie, że płyta jest trochę przedobrzona. Jest zbyt floydowo, zbyt gilmurowo, zbyt nastrojowo. Ckliwej "Anisina" nie jestem w stanie słuchać. Solówki momentami są wręcz cukierkowo słodkie. Wright... no ten album rzeczywiście jest napędzany klawiszami, jest tu spora róznorodnośc brzmień, ale to w sumie tyle, bo na tych klaiwszach nadbudowuje się cała reszta, z której niewiele wynika. Tylko Nick Mason jest taki jaki powinien być, czyli niezmiennie bezbarwny. Właściwie to chętnie posłuchałbym tej płyty w wersji nieprzerobionej, tylko czyste odrzuty bez dodatków.
Poza tym, niestety, słychać że jest to album nagrany przez rockowego dinozaura a nie kogoś, kto chce zmieniać świat. Z drugiej strony, trudno z tego czynić zarzut.
Czyli odczucia mam mieszane. Ogólnie jest to niezła do słuchania w tle, nikomu niepotrzebna płyta, bez której dyskografia Pink Floyd byłaby bogatsza. Mi się słucha nawet miło, ale nie będę się łudził ani nikomu wmawiał że to jakieś cudo. Jest lepiej niż się można było0 spodziewać i... tyle. Szkoda. Na początku byłem zaskoczony i zadziwiony, ale uważniejsze przesłuchania pkazały, że niestety nic się w tym albumie nie kryje.
I jeśli o mnie chodzi, to Gilmour z kolegami dużo lepiej by zrobili, gdyby pokusili się o próbę wydania jakichś koncertowych archiwaliów, szczególnie z wczesnego okresu; bo przyupuszczam, że trochę takich nagrań jest. Przy dzisiejszej technologii to nawet różne bootlegi dałoby się porządnie odszczurzyć i zaprezentować fanom jako rzeczywiście wartościowy prezent.
Z ambientem nie ma to oczywiście nic wspólnego - chyba że w tym sensie, że jest to płyta do słuchania w tle, bo właściwie tylko do tego się nadaje. W takich warunkach wychodzi nieźle; jest w tym sporo klasycznego floydowego klimatu, są reminescencje starych płyt, są solówki Gilmoura. Z drugiej strony, mam wrażenie, że płyta jest trochę przedobrzona. Jest zbyt floydowo, zbyt gilmurowo, zbyt nastrojowo. Ckliwej "Anisina" nie jestem w stanie słuchać. Solówki momentami są wręcz cukierkowo słodkie. Wright... no ten album rzeczywiście jest napędzany klawiszami, jest tu spora róznorodnośc brzmień, ale to w sumie tyle, bo na tych klaiwszach nadbudowuje się cała reszta, z której niewiele wynika. Tylko Nick Mason jest taki jaki powinien być, czyli niezmiennie bezbarwny. Właściwie to chętnie posłuchałbym tej płyty w wersji nieprzerobionej, tylko czyste odrzuty bez dodatków.
Poza tym, niestety, słychać że jest to album nagrany przez rockowego dinozaura a nie kogoś, kto chce zmieniać świat. Z drugiej strony, trudno z tego czynić zarzut.
Czyli odczucia mam mieszane. Ogólnie jest to niezła do słuchania w tle, nikomu niepotrzebna płyta, bez której dyskografia Pink Floyd byłaby bogatsza. Mi się słucha nawet miło, ale nie będę się łudził ani nikomu wmawiał że to jakieś cudo. Jest lepiej niż się można było0 spodziewać i... tyle. Szkoda. Na początku byłem zaskoczony i zadziwiony, ale uważniejsze przesłuchania pkazały, że niestety nic się w tym albumie nie kryje.
I jeśli o mnie chodzi, to Gilmour z kolegami dużo lepiej by zrobili, gdyby pokusili się o próbę wydania jakichś koncertowych archiwaliów, szczególnie z wczesnego okresu; bo przyupuszczam, że trochę takich nagrań jest. Przy dzisiejszej technologii to nawet różne bootlegi dałoby się porządnie odszczurzyć i zaprezentować fanom jako rzeczywiście wartościowy prezent.
Baton na tropach Yeti
You are just a
PART OF ME
You are just a
PART OF ME
- Mol
- zahartowany metalizator
- Posty: 3366
- Rejestracja: 03-02-2003, 22:26
- Lokalizacja: Chocianów
- WaszJudasz
- rasowy masterfulowicz
- Posty: 3229
- Rejestracja: 16-11-2010, 13:18
Re: Pink Floyd
kenediusze pisze:Właściwie to chętnie posłuchałbym tej płyty w wersji nieprzerobionej, tylko czyste odrzuty bez dodatków.
O, o.
To by było fajne.
I to też. Ja bym w ogóle jeśli można wysunął kandydaturę kolegi na dyrektora artystycznego kapeli.kenediusze pisze:I jeśli o mnie chodzi, to Gilmour z kolegami dużo lepiej by zrobili, gdyby pokusili się o próbę wydania jakichś koncertowych archiwaliów, szczególnie z wczesnego okresu; bo przyupuszczam, że trochę takich nagrań jest. Przy dzisiejszej technologii to nawet różne bootlegi dałoby się porządnie odszczurzyć i zaprezentować fanom jako rzeczywiście wartościowy prezent.
Bo wcześniej DsO zerżnęło otwieracz do Fas... z Atom Heart Mother a główny riff z Diabolus Absconditus z Ummagummy.Mol pisze:dlaczego na "The Endless River" PF nieudolnie zzynaja z Deathspell Omega?
Mózg powiększa się w czaszce, kiedy wody w rzece wzbierają. Wtenczas błony czerepu się wznoszą, przybliżając do czaszki.
- moonfire
- zahartowany metalizator
- Posty: 3483
- Rejestracja: 10-05-2011, 00:48
Re: Pink Floyd
W nowym numerze "Teraz Rocka" płyta miesiąca, a na okładce redaktorzy wieszczą wielki powrót.
Dziadowskie pismo dla dziadów, "rockowe", nie rockowe.
Dziadowskie pismo dla dziadów, "rockowe", nie rockowe.
- Triceratops
- Biały Weteran Forume Tańczący na Kurhanach Wrogów
- Posty: 15990
- Rejestracja: 25-05-2006, 20:33
- Lokalizacja: Impossible Debility
Re: Pink Floyd
Jak sie kiedys nasmiewal Ksiezyk "Jedyne pismo rockowe ludzi z wasami dla ludzi z wasami" i dzisiaj jest to wyjatkowa prawda.
Niestety po tych 20-paru latach przestalem kupowac, z reguly ograniczam sie do przegladania w salonikach prasowych i widze w kolko te same artykuly.
Niestety po tych 20-paru latach przestalem kupowac, z reguly ograniczam sie do przegladania w salonikach prasowych i widze w kolko te same artykuly.
woodpecker from space
- moonfire
- zahartowany metalizator
- Posty: 3483
- Rejestracja: 10-05-2011, 00:48
Re: Pink Floyd
Przez pierwsze kilka lat TR był spoko. Teraz to tylko promują rockowe mumie albo Kings of Leon czy Linkin Park. A jak Polska to Acid Drinkers albo Happysad. Wyjątkowo nudne pismo.Triceratops pisze:Jak sie kiedys nasmiewal Ksiezyk "Jedyne pismo rockowe ludzi z wasami dla ludzi z wasami" i dzisiaj jest to wyjatkowa prawda.
Niestety po tych 20-paru latach przestalem kupowac, z reguly ograniczam sie do przegladania w salonikach prasowych i widze w kolko te same artykuly.
- Sgt. Barnes
- zahartowany metalizator
- Posty: 5299
- Rejestracja: 13-07-2012, 07:37
Re: Pink Floyd
Wynudziła mnie ta ich "nowa" płyta, ale ja nie noszę wonsa, więc co ja tam wiem?!
Prawdziwy mężczyzna powinien być...ogolony i ciut, ciut pijany.
Bolesław Wieniawa-Długoszowski.
Bolesław Wieniawa-Długoszowski.
- moonfire
- zahartowany metalizator
- Posty: 3483
- Rejestracja: 10-05-2011, 00:48
Re: Pink Floyd
Nie znasz się. Redaktor Weiss stwierdził, że mamy płytę miesiąca. A skoro redaktor Weiss tak pedział, mamy płytę miesiąca.
- Drone
- mistrz forumowej ceremonii
- Posty: 10020
- Rejestracja: 11-06-2012, 15:28
Re: Pink Floyd
Nie pisałem nigdy o tym zespole na forum z tego powodu, że był mi zawsze zbyt bliski i nie potrafiłem się właściwie zdystansować. Z wyjątkiem ostatniej płyty, tj. "The Endless River", którą uważam za najsłabsze ich wydawnictwo i z muzycznego punktu widzenia rzecz, która niekoniecznie powinna być opublikowana. Choć rozumiem z drugiej strony, że miało być to uhonorowanie wkładu Ricka Wrighta i jako takie na pewno może być usprawiedliwione.
Ale wracając do meritum. PINK FLOYD to muzyka, którą poznałem bardzo wcześnie, w pierwszej połowie lat 80, gdyż ktoś ode mnie z rodziny fascynował się oczywiście "The Wall" i "The Dark Side Of The Moon". Dodatkowo sąsiad, który był muzykiem, miał też świeżo wtedy wydane "The Final Cut" i przegrał mi to na kasetę. Pomimo tego, że wsiąkłem potem w metal, to nigdy nie porzuciłem słuchania PINK FLOYD. Poznałem pozostałe płyty i od tamtego czasu aż do dzisiaj miewałem zmienne okresy, w których albo słuchałem wcześniejszych płyt albo późniejszych. Linią graniczną był dla mnie zawsze "The Dark Side Of The Moon", który niejako przynależy do obu okresów. Tak samo wahałem się w ocenie materiałów: czy lepszy jednak wczesny kierunek wytyczony jeszcze przez nieodżałowanego Barretta, czy może jednak era Watersa? Do dziś na to pytanie nie jestem w stanie jednoznacznie odpowiedzieć, choć jedno staje się dla mnie jasne: im jestem starszy, tym bardziej cenię późną twórczość i tym bardziej doceniam geniusz Rogera Watersa.
Lata 90 upłynęły mi głównie pod wpływem ich wczesnej twórczości. Niekończące się imprezy, czasy, kiedy narkotyki można było, przynajmniej w Warszawie, kupić na prawie każdej stacji benzynowej czy w co drugiej knajpie, długie, długie upalone noce z dźwiękami "Meddle" i "Ummagumma". Mój przyjaciel, wtedy jeszcze student architektury, któremu bardzo imponowało to, że członkowie PINK FLOYD też studiowali architekturę, zresztą całkiem niezły gitarzysta, miał przejściowo do dyspozycji wielkie lokum w centrum, gdzie spędzaliśmy noce i bez końca słuchaliśmy albo próbowaliśmy odgrywać kawałki PINK FLOYD. Snuliśmy wizje, czy można stać się gwiazdą rocka w tamtejszych czasach... Ciekawe, patrząc z dzisiejszej perspektywy, że tylko mi się udało spełnić te marzenia, nagrywając płytę MARLIWO ;) I jakoś tak było, że "The Wall" włączaliśmy na sam koniec, kiedy nie było już sił na nic innego :) Później, w drugiej połowie lat 90, miałem okres, że maniakalnie słuchałem "The Dark Side Of The Moon" jeżdżąc w nocy samochodem po mieście. Wtedy policja nie bardzo miała siły ani środki, poza tym była łatwo przekupna, więc jeżdżenie na cyku i po upaleniu - czego dziś nie mogę oficjalnie pochwalić - było łatwe, przyjemne i bezkarne :)
I teraz, po latach, choć nikt nie kwestionuje wielkości ich nagrań do "The Dark Side Of The Moon", czy nawet do "Animals" włącznie, to jednak popularne są poglądy, które pomniejszają znaczenie "The Wall" i "The Final Cut", nazywając te płyty zbyt pompatycznymi czy zbyt zdominowanymi przez megalomańskie zapędy Watersa. Dlatego, choć widzę pewne - podobne - wady obu tych wydawnictw, to obu będę zażarcie bronił. Zacznę od wad. Obie płyty są nieco rozwleczone - redukcja materiału o 1/3 zrobiłaby z nich dzieła idealne. To rozwleczenie wynika poniakąd z tego, co Gilmour kiedyś trafnie opisał, mówiąc akurat o "The Final Cut", że muzyka stała się wehikułem niosącym teksty. Jest to trafne - choć w mniejszym stopniu - także w odniesieniu do "The Wall". Czy dobrze się stało, że Waters zdominował tak ten zespół? Uważam, że nie było innego wyjścia: płodność Watersa spowodowała, że reszta członków stała się wręcz zwolniona z obowiązku pisania, co pośrednio potwierdzał Gilmour w wywiadach. "The Wall" - powtórzę oczywistą rzecz - to monumentalne dzieło, rozmach i pompatyczność tej płyty są obezwładniające do tego stopnia, że w zderzeniu z nimi jej krytyka staje się po prostu mała i śmieszna. Inna sprawa, że Waters dobrze wie, jak budować napięcie, jak zrobić, żeby wszystko poszło słuchaczowi prosto w serce. Trudno o tym wszystkim w szczegółach pisać, bo "The Wall" każdy pewnie zna na pamięć, ale napiszę tylko, że dla mnie najbardziej porywającym i najbardziej przejmującym fragmentem z "The Wall" jest utwór "Vera". W tym krótkim momencie jak w soczewce skondensowany został cały dramatyzm płyty, a zatem tej wojennej i powojennej traumy, której "Vera" tak dotyka. W momencie, gdy Waters śpiewa, parafrazując oryginalną piosenkę Very Lynn "We will meet again some sunny day", sięga - przynajmniej moim zdaniem - muzycznego i lirycznego absolutu. Wyżej już po prostu nie da się pójść. Tak na marginesie, adresatka utworu, Vera Lynn, piosenkarka, która zasłynęła z tego, że w czasie II wojny światowej zjeździła wszerz i wzdłuż wojenne fronty, żeby zagrzewać żołnierzy do boju i nieść im nadzieję, że bezpiecznie wrócą do domu z wojennej zawieruchy ("We will meet again"), żyje do dziś w całkiem dobrym zdrowiu (ma 98 lat).
"The Final Cut" jest tak naprawdę jeszcze cięższy niż "The Wall", jeszcze bardziej zgorzkniały i ponury, pisany już nie z pozycji młodego człowieka, tylko osoby dojrzałej. To prawda, że muzyka w przypadku tej płyty zeszła na drugi plan, stając się tłem dla deklamacji Watersa. To prawda, że płyta mogła być krótsza o kilkanaście minut. Ale mimo to i tak jest wyjątkowa na tyle, żeby obok "The Wall" postawić ją jako jeden z najlepszych koncept-albumów, jakie kiedykolwiek zostały nagrane. Mówi się często, wspominając dwie ostatnie płyty z Watersem, że Waters to bufon i megaloman, jeden z największych w muzyce rockowej. Uważam zupełnie odwrotnie: że jak na osobę z takimi osiągnięciami, jest wyjątkowo, aż może zanadto, skromny. Sam o sobie powiedział kiedyś, że jest jednym z pięciu najlepszych autorów piosenek w powojennej Anglii, czym rozjuszył przeciwników. Oczywiście niesłusznie, bo należy mu się w tej kategorii co najmniej podium.
Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na dwie płyty, o których w zasadzie nigdy nie dyskutowaliśmy na forum. Chodzi tu o pierwszą i trzecią płytę solową Watersa. Pierwsza, czyli "The Pros And Cons Of The Hitch Hiking" z 1984 roku, została oszpecona koszmarną okładką (do tego Waters nie ma głowy, każda z okładek jego solowych płyt jest słaba) i jest to znów koncept album. Szkic tego albumu Waters przyniósł do studio jako alternatywę dla "The Wall", wtedy określane jako "Bricks", ale zespół zdecydował się na pracę nad "The Wall" właśnie. Jest to całkowite odejście od ciężkiej wojennej tematyki, tym razem na rzecz - też ciężkiej - tematyki osobistej czyli historii związków miłosnych. Kolejne utwory to hipnagogiczne wizje, snute przez na wpół zbudzonego o 4.30 nad ranem mężczyznę (każdy utwór ma przypisaną indywidualną godziną, całość zaczyna się o 4.30). Na gitarze tym razem - z braku Gilmoura - nie kto inny, jak Eric Clapton. Wyszło to znakomicie, przejmująco, akustycznie, momentami bardzo bluesowo. Płyta płynie we właściwym tempie, nie ma przegadania ani dłużyzn - jest idealnie skrojona. Jest też pozbawiona w dużym stopniu klasycznego watersowskiego patosu, swoim akustycznym brzmieniem może nawet w odłegły sposób przywoływać wspomnienie "Wish You Were Here".
W 1992 roku Waters wydaje trzecią płytę solową, zatytułowaną "Amused To Death". Powiem bez ogródek: jest to ukoronowanie kariery Watersa, dzieło wybitne, wielkie, monumentalne, jedna z największych płyt w historii muzyki w ogóle. Tu Waters się nie ograniczał: pociągnął dalej koncept z "The Wall" i "The Final Cut", kondensując to wszystko jednocześnie w czasie, dzięki czemu został zupełnie wyeliminowany zarzut przegadania czy dłużyzn. Płyta od początku do końca jest nadęta, pompatyczna, potężna, obezwładniająca i megalomańska, tylko że to nie są jej wady, a właśnie zalety. Po prostu Waters ma na to skuteczny patent. W roli instrumentalistów cały tłum postaci na czele z Jeffem Beckiem na gitarze. Wyszło doskonale - nie ma słabego momentu, pod względem lirycznym jest to też szczytowe osiągnięcie Watersa, zyskujące dzisiaj tylko na aktualności. Nie będę wnikał w szczegóły, bo kto będzie miał ochotę, to po to sięgnie albo już to dobrze zna. Kulminacyjnym momentem płyty jest utwór pt. "A Perfect Sense, part II", dość krótki, bo trwa zaledwie 2:50, ale zawiera całą esencję późniejszego PINK FLOYD: najbardziej podniosły utwór, jaki Waters kiedykolwiek napisał, choć jednocześnie bardzo ilustracyjny.
A jeśli chodzi o nierówność, to dziś jestem w stanie napisać tak:
WYWH = TDSOTM > TW => TFC = PATGOD
Zapraszam - jak zwykle - do kulturalnej wymiany poglądów :)
Ale wracając do meritum. PINK FLOYD to muzyka, którą poznałem bardzo wcześnie, w pierwszej połowie lat 80, gdyż ktoś ode mnie z rodziny fascynował się oczywiście "The Wall" i "The Dark Side Of The Moon". Dodatkowo sąsiad, który był muzykiem, miał też świeżo wtedy wydane "The Final Cut" i przegrał mi to na kasetę. Pomimo tego, że wsiąkłem potem w metal, to nigdy nie porzuciłem słuchania PINK FLOYD. Poznałem pozostałe płyty i od tamtego czasu aż do dzisiaj miewałem zmienne okresy, w których albo słuchałem wcześniejszych płyt albo późniejszych. Linią graniczną był dla mnie zawsze "The Dark Side Of The Moon", który niejako przynależy do obu okresów. Tak samo wahałem się w ocenie materiałów: czy lepszy jednak wczesny kierunek wytyczony jeszcze przez nieodżałowanego Barretta, czy może jednak era Watersa? Do dziś na to pytanie nie jestem w stanie jednoznacznie odpowiedzieć, choć jedno staje się dla mnie jasne: im jestem starszy, tym bardziej cenię późną twórczość i tym bardziej doceniam geniusz Rogera Watersa.
Lata 90 upłynęły mi głównie pod wpływem ich wczesnej twórczości. Niekończące się imprezy, czasy, kiedy narkotyki można było, przynajmniej w Warszawie, kupić na prawie każdej stacji benzynowej czy w co drugiej knajpie, długie, długie upalone noce z dźwiękami "Meddle" i "Ummagumma". Mój przyjaciel, wtedy jeszcze student architektury, któremu bardzo imponowało to, że członkowie PINK FLOYD też studiowali architekturę, zresztą całkiem niezły gitarzysta, miał przejściowo do dyspozycji wielkie lokum w centrum, gdzie spędzaliśmy noce i bez końca słuchaliśmy albo próbowaliśmy odgrywać kawałki PINK FLOYD. Snuliśmy wizje, czy można stać się gwiazdą rocka w tamtejszych czasach... Ciekawe, patrząc z dzisiejszej perspektywy, że tylko mi się udało spełnić te marzenia, nagrywając płytę MARLIWO ;) I jakoś tak było, że "The Wall" włączaliśmy na sam koniec, kiedy nie było już sił na nic innego :) Później, w drugiej połowie lat 90, miałem okres, że maniakalnie słuchałem "The Dark Side Of The Moon" jeżdżąc w nocy samochodem po mieście. Wtedy policja nie bardzo miała siły ani środki, poza tym była łatwo przekupna, więc jeżdżenie na cyku i po upaleniu - czego dziś nie mogę oficjalnie pochwalić - było łatwe, przyjemne i bezkarne :)
I teraz, po latach, choć nikt nie kwestionuje wielkości ich nagrań do "The Dark Side Of The Moon", czy nawet do "Animals" włącznie, to jednak popularne są poglądy, które pomniejszają znaczenie "The Wall" i "The Final Cut", nazywając te płyty zbyt pompatycznymi czy zbyt zdominowanymi przez megalomańskie zapędy Watersa. Dlatego, choć widzę pewne - podobne - wady obu tych wydawnictw, to obu będę zażarcie bronił. Zacznę od wad. Obie płyty są nieco rozwleczone - redukcja materiału o 1/3 zrobiłaby z nich dzieła idealne. To rozwleczenie wynika poniakąd z tego, co Gilmour kiedyś trafnie opisał, mówiąc akurat o "The Final Cut", że muzyka stała się wehikułem niosącym teksty. Jest to trafne - choć w mniejszym stopniu - także w odniesieniu do "The Wall". Czy dobrze się stało, że Waters zdominował tak ten zespół? Uważam, że nie było innego wyjścia: płodność Watersa spowodowała, że reszta członków stała się wręcz zwolniona z obowiązku pisania, co pośrednio potwierdzał Gilmour w wywiadach. "The Wall" - powtórzę oczywistą rzecz - to monumentalne dzieło, rozmach i pompatyczność tej płyty są obezwładniające do tego stopnia, że w zderzeniu z nimi jej krytyka staje się po prostu mała i śmieszna. Inna sprawa, że Waters dobrze wie, jak budować napięcie, jak zrobić, żeby wszystko poszło słuchaczowi prosto w serce. Trudno o tym wszystkim w szczegółach pisać, bo "The Wall" każdy pewnie zna na pamięć, ale napiszę tylko, że dla mnie najbardziej porywającym i najbardziej przejmującym fragmentem z "The Wall" jest utwór "Vera". W tym krótkim momencie jak w soczewce skondensowany został cały dramatyzm płyty, a zatem tej wojennej i powojennej traumy, której "Vera" tak dotyka. W momencie, gdy Waters śpiewa, parafrazując oryginalną piosenkę Very Lynn "We will meet again some sunny day", sięga - przynajmniej moim zdaniem - muzycznego i lirycznego absolutu. Wyżej już po prostu nie da się pójść. Tak na marginesie, adresatka utworu, Vera Lynn, piosenkarka, która zasłynęła z tego, że w czasie II wojny światowej zjeździła wszerz i wzdłuż wojenne fronty, żeby zagrzewać żołnierzy do boju i nieść im nadzieję, że bezpiecznie wrócą do domu z wojennej zawieruchy ("We will meet again"), żyje do dziś w całkiem dobrym zdrowiu (ma 98 lat).
"The Final Cut" jest tak naprawdę jeszcze cięższy niż "The Wall", jeszcze bardziej zgorzkniały i ponury, pisany już nie z pozycji młodego człowieka, tylko osoby dojrzałej. To prawda, że muzyka w przypadku tej płyty zeszła na drugi plan, stając się tłem dla deklamacji Watersa. To prawda, że płyta mogła być krótsza o kilkanaście minut. Ale mimo to i tak jest wyjątkowa na tyle, żeby obok "The Wall" postawić ją jako jeden z najlepszych koncept-albumów, jakie kiedykolwiek zostały nagrane. Mówi się często, wspominając dwie ostatnie płyty z Watersem, że Waters to bufon i megaloman, jeden z największych w muzyce rockowej. Uważam zupełnie odwrotnie: że jak na osobę z takimi osiągnięciami, jest wyjątkowo, aż może zanadto, skromny. Sam o sobie powiedział kiedyś, że jest jednym z pięciu najlepszych autorów piosenek w powojennej Anglii, czym rozjuszył przeciwników. Oczywiście niesłusznie, bo należy mu się w tej kategorii co najmniej podium.
Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na dwie płyty, o których w zasadzie nigdy nie dyskutowaliśmy na forum. Chodzi tu o pierwszą i trzecią płytę solową Watersa. Pierwsza, czyli "The Pros And Cons Of The Hitch Hiking" z 1984 roku, została oszpecona koszmarną okładką (do tego Waters nie ma głowy, każda z okładek jego solowych płyt jest słaba) i jest to znów koncept album. Szkic tego albumu Waters przyniósł do studio jako alternatywę dla "The Wall", wtedy określane jako "Bricks", ale zespół zdecydował się na pracę nad "The Wall" właśnie. Jest to całkowite odejście od ciężkiej wojennej tematyki, tym razem na rzecz - też ciężkiej - tematyki osobistej czyli historii związków miłosnych. Kolejne utwory to hipnagogiczne wizje, snute przez na wpół zbudzonego o 4.30 nad ranem mężczyznę (każdy utwór ma przypisaną indywidualną godziną, całość zaczyna się o 4.30). Na gitarze tym razem - z braku Gilmoura - nie kto inny, jak Eric Clapton. Wyszło to znakomicie, przejmująco, akustycznie, momentami bardzo bluesowo. Płyta płynie we właściwym tempie, nie ma przegadania ani dłużyzn - jest idealnie skrojona. Jest też pozbawiona w dużym stopniu klasycznego watersowskiego patosu, swoim akustycznym brzmieniem może nawet w odłegły sposób przywoływać wspomnienie "Wish You Were Here".
W 1992 roku Waters wydaje trzecią płytę solową, zatytułowaną "Amused To Death". Powiem bez ogródek: jest to ukoronowanie kariery Watersa, dzieło wybitne, wielkie, monumentalne, jedna z największych płyt w historii muzyki w ogóle. Tu Waters się nie ograniczał: pociągnął dalej koncept z "The Wall" i "The Final Cut", kondensując to wszystko jednocześnie w czasie, dzięki czemu został zupełnie wyeliminowany zarzut przegadania czy dłużyzn. Płyta od początku do końca jest nadęta, pompatyczna, potężna, obezwładniająca i megalomańska, tylko że to nie są jej wady, a właśnie zalety. Po prostu Waters ma na to skuteczny patent. W roli instrumentalistów cały tłum postaci na czele z Jeffem Beckiem na gitarze. Wyszło doskonale - nie ma słabego momentu, pod względem lirycznym jest to też szczytowe osiągnięcie Watersa, zyskujące dzisiaj tylko na aktualności. Nie będę wnikał w szczegóły, bo kto będzie miał ochotę, to po to sięgnie albo już to dobrze zna. Kulminacyjnym momentem płyty jest utwór pt. "A Perfect Sense, part II", dość krótki, bo trwa zaledwie 2:50, ale zawiera całą esencję późniejszego PINK FLOYD: najbardziej podniosły utwór, jaki Waters kiedykolwiek napisał, choć jednocześnie bardzo ilustracyjny.
A jeśli chodzi o nierówność, to dziś jestem w stanie napisać tak:
WYWH = TDSOTM > TW => TFC = PATGOD
Zapraszam - jak zwykle - do kulturalnej wymiany poglądów :)
Przegrana jest na wyciągnięcie ręki.
- Bloodcult
- mistrz forumowej ceremonii
- Posty: 7382
- Rejestracja: 09-12-2006, 00:01
- Lokalizacja: Łódź
Re: Pink Floyd
gdzie w tym wszystkim swoje miejsce znajduje "The Division Bell" ?
- Drone
- mistrz forumowej ceremonii
- Posty: 10020
- Rejestracja: 11-06-2012, 15:28
Re: Pink Floyd
Lubię tę płytę, ma kilka wielkich momentów, ale nie oszukujmy się: to jest raczej mniej ważna część dyskografii :)
Przegrana jest na wyciągnięcie ręki.
- Biały
- w mackach Zła
- Posty: 736
- Rejestracja: 17-06-2012, 10:17
Re: Pink Floyd
brakuje mi w tym zestawieniu "Animals" dla mnie to jest gdzieś pomiędzy Dark Side a The Wall
- Triceratops
- Biały Weteran Forume Tańczący na Kurhanach Wrogów
- Posty: 15990
- Rejestracja: 25-05-2006, 20:33
- Lokalizacja: Impossible Debility
Re: Pink Floyd
Genialna okladka, uwielbiam ja :DDrone pisze:Pierwsza, czyli "The Pros And Cons Of The Hitch Hiking" z 1984 roku, została oszpecona koszmarną okładką
woodpecker from space
- Drone
- mistrz forumowej ceremonii
- Posty: 10020
- Rejestracja: 11-06-2012, 15:28
Re: Pink Floyd
Fantastyczna płyta, zgadzam się - dawanie nierówności w tym wypadku jest głupie, niepotrzebnie zacząłem :)Biały pisze:brakuje mi w tym zestawieniu "Animals" dla mnie to jest gdzieś pomiędzy Dark Side a The Wall
Przegrana jest na wyciągnięcie ręki.
- Drone
- mistrz forumowej ceremonii
- Posty: 10020
- Rejestracja: 11-06-2012, 15:28
Re: Pink Floyd
He he, no tak, przecież uwielbiasz lata 80, a to jest esencja tamtych czasów :)Triceratops pisze:Genialna okladka, uwielbiam ja :DDrone pisze:Pierwsza, czyli "The Pros And Cons Of The Hitch Hiking" z 1984 roku, została oszpecona koszmarną okładką
Wklejmy, żeby było wiadomo, o co chodzi:
Przegrana jest na wyciągnięcie ręki.